wtorek, 1 kwietnia 2014

Lavash - czyli Kaukaz w samym centrum Łodzi

Niniejszym zapoczątkowaliśmy, oby w miarę stałą tradycję odkrywania nowych miejsc kulinarnych Łodzi - wszystko wspólnie z dwójką naszych znajomych, którzy podobnie jak my, chętnie oswajają swoje kubki smakowe z czymś innym niż hamburger, frytki czy kebab (tak jak z resztą dziś stwierdziliśmy - czasy studenckie dawno już minęły). Cykliczne wyjścia do łódzkich knajpek i restauracji,mam nadzieję, nie tylko umilą nam czas, tak jak dziś miało to miejsce, ale też pozwolą odkryć troszkę nieznanego i sprawią, że i niektórych z Was zachęcimy do kulinarnych wojaży. 



Na pierwszy ogień - zapraszamy Was w podróż na Kaukaz. 

LAVASH
ul. Piotrkowska 69




Umiejscowioną na jednym z łódzkich podwórek przy Piotrkowskiej kameralną restaurację Lavash prowadzi dwóch młodych uroczych Ormian. Ciężko po chwili, nie poczuć się tam "jak u siebie". Świetnie radzący sobie z naszym ojczystym językiem kelner błyskawicznie nawiązuje z nami kontakt tak, jakbyśmy byli tam nie pierwszy raz. Miejsce choć niewielkie, urządzone jest tak, że delikatnie przenosi nas w klimaty Kaukazu. Wokół właśnie tych okolic skupiają się tamtejsze smaki. 



Nieskomplikowana karta, choć niezbyt długa, jest na tyle bogata w "nowości", że ciężko nam się zdecydować. Ułatwia nam jednak sprawę nasz wspólny "luz" pozwalający jeść drugiemu z talerza oraz kelner, który proponuje co zamówić, aby spróbować jak najwięcej :) Tym sposobem zaczynamy od półwytrawnego wina z granatu, soku z granatu, soku z moreli i soku z derenia (ten ostatni zdecydowanie wygrał, choć i wino z granatu serdecznie polecam!). Przystawki okazały się prawie pełną gamą nowości w postaci roladek z bakłażana z serem i suszonymi pomidorami, pasztetu z fasoli oraz deski wypełnionej chlebkiem lavash, suszoną polędwicą wołową - basturmą - oraz własnej roboty serkiem, wszystko to z gałązkami kolendry. Zarówno roladki jak i pasztet okraszone były ciekawym sosem z granatu. Nie było wśród powyższych niczego co by nam nie smakowało. Wśród kobiet wygrały zdecydowanie roladki i suszona wołowina! Pasztet również niczego sobie - choć stosunkowo pikantny za sprawą czosnku. Lavash - czyli tradycyjny cienki chlebek, przypominający tortillę, w połączeniu z serem, wołowiną i kolendrą stanowił wykwintną kanapkę. 


Formą podania i smakiem zaskoczyła nas również zupa pomidorowo-cukiniowa - choć de facto pomidorowa bardziej kojarzyła się z paprykową :) 


I choć przystawki już sprawiły, że poziom endorfin nam się przyjemnie podniósł - wciąż przed nami było danie główne. Na stole zagościły zatem: 

Lahmadżo - czyli ciasto z mieloną wołowiną przyprawione po kaukazku, podane z jakby pomidorowo-paprykowym sosem - przypominające nieco pizzę.


Adżarski haczapuri - czyli przypominający gruziński placek haczapuri, jaki zjeść można między innymi w Gaumarjos w Warszawie, chlebek wypełniony serem z wbitymi, na wpół ściętymi jajkami, wszystko oczywiście ciekawie doprawione (jak dla mnie, to danie numer jeden w naszym zestawie!) 


Lobiani - zapiekany pieróg z farszem z fasoli i serem - równie dobry jak haczapuri, jednak numer dwa! 



Khorowac - marynowane żeberka z grilla - oczywiście poprawne i smaczne, jednak najbardziej zbliżone do naszych, polskich smaków, więc wywarły najmniejsze wrażenie :)


Choć w karcie dań do wyboru są dwa desery...miejsce na deser znalazło się jedynie (gdzież by indziej) - u mojego Męża - który dzielnie postanowił przetestować jeszcze pachlawę - czyli ciasto z farszem orzechowym. Przesympatyczny Pan kelner, nauczony już, że u nas każdy próbuje drugiemu z talerza - przyniósł 4 widelczyki i tym sposobem także deseru skosztowaliśmy wszyscy. Ciasto smaczne, z wierzchu przypominało ciasto francuskie lub półfrancuskie, w środku zaś wypełnione było farszem z mielonymi włoskimi orzechami. W naszym odczuciu, do ciasta zabrakło na przykład gałki lodów waniliowych - ale to tylko taka nasza fanaberia :) 


Więcej podpowiedzi, co zjeść w Lavashu nie będzie - sprawdźcie sami! Odkrywanie menu przed wizytą, to również duża frajda.

Całość zamknęliśmy w niespełna 160zł/4os., co w obliczu przemiłego, trzygodzinnego wieczoru wydaje się rozsądną kwotą. Najedzonym "po kokardkę"odkrywcom nowych smaków nie pozostało już nic innego, jak tylko doturlać się do samochodu i wrócić do ciepłego łóżeczka, aby zaplanować kolejną ciekawą wyprawę...chyba już nawet wiem gdzie! 


P.S. Z tego miejsca serdecznie dziękujemy Współtowarzyszom naszej wyprawy :) Było super!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...